wstecz

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO RZYMU
Wersja do druku (pdf 58kB)

Gdy miałam 14 lat, byłam dość typową nastolatką. Zadawałam pytania, na które nikt nie miał odpowiedzi.
Byłam otoczona ludźmi, a jednocześnie bardzo samotna w moim postrzeganiu świata i dążeniu do zapełnienia pewnego rodzaju nieokreślonej pustki i wewnętrznej tęsknoty. Wciąż mi czegoś brakowało, nigdy nie czułam się spełniona, i nawet otoczona przyjaciółmi czułam, że jest coś bardzo ważnego, co wciąż omijam.
Nie wiedziałam, co to jest, więc zaczęłam szukać.
Wpadła mi w ręce pierwsza duchowa książka, potem następna, i w ten sposób weszłam na Drogę Poznania.

Zaczęłam szukać - ale nie wiedziałam, czego szukam i co chcę poznać. Z przeczytanych książek i studiów psychologicznych coraz więcej dowiadywałam się o sobie, innych ludziach i zależnościach między nami.
Ponieważ psychologia nie przyniosła mi oczekiwanych odpowiedzi, zajęłam się parapsychologią i duchowością.
W którymś momencie okazało się, że jestem na ścieżce rozwoju duchowego i że moja, z początku nikła wiedza, zaczęła się powiększać do tego stopnia, że z osoby wciąż zadającej pytania zamieniłam się w osobę, które miała coraz więcej odpowiedzi dla innych, którzy te pytania zadawali.
No dobrze - przyznam się bez bicia, że odpowiadałam nawet na pytania, jeśli ktoś ich nie zadał i nawet jeśli ktoś
nie chciał znać odpowiedzi.
Poczułam swoją misję. Poczułam, że mogę pomóc innym, gdyby tylko zechcieli mnie słuchać.

Zdobywanie wiedzy z dziedziny rozwoju duchowego i dzielenie się nią, bardzo mnie pochłonęło.
Przestały być ważne relacje z innymi ludźmi - bo nie chciałam spędzać z nimi czasu, chciałam natomiast ich nawracać
i naprawiać. Nie chodziłam na imprezy i przyjęcia, bo to było marnowanie czasu, czynność niegodna osoby uduchowionej. Często zamykałam się w czterech ścianach własnego domu i robiłam ćwiczenia, pisałam, wybaczałam, wynajdowałam w sobie kolejne rzeczy do przepracowania, czytałam przekazy kolejnego guru i starałam się zastosować je na sobie. Przeszukiwałam Internet, by znaleźć kolejną pożywkę dla mojego duchowego nałogu.
Odwiedzałam fora duchowe, ale z nich uciekałam dość szybko, widząc w nich lustro własnych chybionych poszukiwań.
Przestałam żyć a zaczęłam się duchowo rozwijać.

W końcu przyszedł czas, gdy szukając inspiracji do kolejnego artykułu zaczęłam rozmyślać o tym, co mnie skłoniło
do wstąpienia na drogę rozwoju duchowego, i zaczęłam zadawać sobie pytania o to, dokąd ta droga mnie prowadzi.
Odpowiedzi mną wstrząsnęły.
Okazało się, że jestem starsza o prawie 20 lat i bardziej zagubiona niż gdy miałam 14 lat, a przyczyna mojej przygody z duchowością wcale nie została uleczona. Pustka, którą czułam wewnątrz, wciąż we mnie jest, wciąż tęsknie
do czegoś, czego nie potrafię sprecyzować.

Zdałam sobie sprawę, że prawie dwie dekady spędziłam na poszukiwaniu, dowiadywaniu się, zbieraniu informacji
i faktów, dzieleniu się wiedzą.
Dotarł do mnie prosty fakt, że wiem tak dużo, tak dużo, dużo więcej niż na samym początku, i że ta wiedza nie jest
w stanie mnie uszczęśliwić i wypełnić mnie. Dotarło do mnie, że to wszystko, co wiem, nie jest nawet jedną tysięczną procenta wiedzy wszechświata - a jeśli wszechświat jest nieskończony, to wiedza o nim też jest nieograniczona.
Droga poznania przestała być dla mnie czymś, co chciałabym kontynuować. Poznawanie prowadziło mnie do potrzeby głębszego poznawania. Każde pytanie przynosiło i odpowiedź i wiele kolejnych pytań.
Zrozumiałam, że droga poznania, aczkolwiek bardzo chwalebna, jest także długa, żmudna i wiele setek lub tysięcy wcieleń mnie czeka, by ją zgłębić. A ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem starą duszą i, że jest to moje ostatnie wcielenie.

Wszystko, czego dowiedziałam się o sobie na drodze poznania, przestało mieć sens i jakiekolwiek znaczenie. Natomiast tęsknota, którą miałam w środku, zaczęła być rozdzierająco nieznośna.
Zaczęłam czuć, że potrzebuję czegoś dobrego - jakiegoś niewypowiedzianego dobra.
Bezskutecznie rozpowiadałam o tym wszystkim dookoła mając nadzieję, że coś mi podpowiedzą.
Czułam, że z tym „dobrem” jestem bliżej tego czegoś, do czego tęsknię, niż byłam kiedykolwiek wcześniej.
Męczyłam się z tym przez kilka miesięcy. I nagle zrozumiałam - każda droga prowadzi do Rzymu.

Dla mnie Rzymem jest Bóg, jego fizyczno-energetyczna obecność w człowieku, tak by mógł on się stać boskim człowiekiem. Nie wiedza o Bogu i jego dziele, ale jego nieustająca obecność w moim sercu.
Zrozumiałam, że tęskniłam za Bogiem.
Zrozumiałam, że tym wszystkim, do czego tak długo dążyłam, czego pragnęłam, jest obecność Boga w moim sercu.
Stanęła mi przed oczami biblijna przypowieść o owocu - drzewie poznania, o wygnaniu z Raju i powrocie do niego.
Poczułam, że moje nowe odkrycie postawiło mnie u bram Raju.

Zastanawiałam się nad ostatnimi dwudziestoma laty i myślałam, że były zmarnowane. Byłam pod wpływem bardzo silnego odwracacza uwagi, czyli rozwoju duchowego. Zrozumiałam, że to coś znane jako rozwój duchowy, w takiej postaci w jakiej jest obecnie uprawiane, jest niczym innym jak zdobywaniem wielu faktów i informacji często niekoniecznie prawdziwych i akuratnych. Jest długą i mamiącą nasze ego drogą, która wydaje się tak logiczna i praw-
dziwa i która kusi oświeceniem (wzniesieniem, wniebowstąpieniem) tuż za kolejnym zakrętem.
To droga, na której końcu i tak czeka na nas Bóg. Naszym przeznaczeniem jest powrót do Raju czyli do Boga - od nas tylko zależy, kiedy i po jak wielu trudach się to wydarzy.

Ktoś mógłby pomyśleć, że pobrzmiewam jak nawrócona katoliczka - ale nie zgodzę się z nim zupełnie - daleko mi
do katolicyzmu, tak samo, jak daleko mi do wyznawania każdej innej religii. Ta biblijna przypowieść wydawała mi się
po prostu najodpowiedniejszym obrazowym sposobem, by przedstawić to, co czuję.
Ja lubię słowo „Bóg”, ale równie dobrze mogłabym je zastąpić Wielką Jaźnią, Początkiem Wszystkiego... to tylko słowa.

Co i jak się zmieni, gdy wpuszczę Boga do mojego serca?
Tego nie wiem i niczego nie oczekuję. Wiem natomiast, że już nie chcę żyć bez Boga i miłości w moim sercu.
Do tej pory starałam się dobrze postępować, ale też pełna byłam wymówek i wytłumaczeń, gdy moje postępowanie
nie wynikało z miłości do drugiego człowieka. Dobre postępowanie na moje oko ma mało wspólnego z postępowaniem wynikającym z czucia Boga i prawdziwej miłości w sercu. Dobre postępowanie wynika z uciekania przed poczuciem winy i wyrzutami sumienia, a czasem nawet ze strachu przed karą. Dobre postępowanie ma też jakiś cel - może to pokazywanie się przed innymi jako osoba dobra, może głaskanie swojego ego i udowadnianie sobie, że jest się dobrym.
Natomiast życie i działanie z Bogiem i miłością w sercu, wynika z wszechogarniającej miłości i czucia tej miłości wobec wszystkich i wszystkiego dookoła. Mając Boga w sercu zupełnie inaczej zaczyna się dzień, inaczej się działa, planuje.
Inaczej zwraca się do ludzi, inaczej się ich traktuje, inaczej się na nich patrzy.
Nie ma w nas oceny, a jest zrozumienie. Nic nie jest złe i wszystko staje się zrozumiałe.

Kiedyś miałam problem z pewnym forum duchowym, na którym jego uczestnicy zalewali się miłością, czułymi słowami, serduszkami, kwiatkami i całą słodyczą dostępną w emotikonach. Ja się czułam jak obrzucana błotem wtedy, gdy Ci ludzie mówili mi, że szanują mnie i moje wypowiedzi i gdy zalewali mnie miłością. Nie potrafiłam dokładnie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Starałam się o tym pisać i tłumaczyć, ale szczerze mówiąc sama nie byłam pewna, o czym piszę i co mi w trawie piszczy.
Teraz już wiem, że uczestnicy tego forum, mimo ich najszczerszych chęci, nie zalewali się prawdziwą miłością, tylko tą najbardziej popularną miłością warunkową. Gdyby to była prawdziwa miłość, nie potrzebowaliby tak bardzo o tej miłości mówić, nie skupialiby się na słowach o miłości, a po prostu by kochali - miłość byłaby zawarta i widoczna w każdej ich wypowiedzi. A na tym forum posty z nienawiścią, obwinianiem i brakiem akceptacji dla drugiego człowieka przeplatały się z wyznaniami miłości, przeprosinami komplementami najróżniejszej treści. Nie daj Boże ktoś powiedział coś innego, coś nowego, coś co burzyło spokój uczestników - sucha nitka na takiej osobie nie zostawała.
To nie jest miłość.

Czym jest ta prawdziwa miłość?
Czuję, że istnieje coś takiego jak prawdziwa miłość, która to jest odmienna od tego, co często obserwuję dookoła
i co sama wielokrotnie odczuwałam i co miłością nazywałam.

Prawdziwą miłością nie jest  uczucie, którym obdarzamy naszego partnera - bo jego najczęściej kochamy za coś.
Kochamy, czyli często odczuwamy przyjemny komfort z bycia razem albo rosnące nadzieje na spełnienie naszych oczekiwań.  Kochamy go za to, jaki jest (nie za to, że po prostu jest), kochamy go za to, jak się dzięki niemu czujemy, za skrzydła których nam dodaje, za to jak nas traktuje, jak o nas mówi, za to że chce z nami być.
Czasami po jakimś czasie taka miłość zmienia się, często słabnie, czasami się kończy.
Czy prawdziwa miłość może się skończyć? Czy kochając prawdziwie zmienia się natężenie naszej miłości, czy raczej wciąż się kocha tak samo albo każdego dnia głębiej? Czy kochając prawdziwie możemy kogoś krzywdzić?...
Tematu miłości chyba nigdy się nie wyczerpie.

Wracając do Boga.
Śmiem przypuszczać, że On się nam daje poznać - bo szanuje drogę którą wybraliśmy.
Wie On, że wybraliśmy długą drogę, praktycznie niekończący się objazd do celu - drogę poznawania Boga i jego dzieła.
Bóg się nam daje poznać, bo wie, że w pewnym momencie zaprzestaniemy tego poznawania i zaczniemy go czuć
i wpuścimy świadomie do naszych serc.


6 listopada 2009, San Diego, California, (monika.jot@gmail.com) do góry

brak linii?