wstecz
Wybieg dla myśli spuszczonych z kagańca:
               "P jak przebaczenie"

Oto klika myśli pisanych wbrew.
Wbrew temu, co jedynie słuszne i prawdziwe.
Wbrew temu, co poprawne i właściwe.
A może po prostu wbrew.
Myśli spuszczone z łańcucha społecznej aprobaty i latające dziko bez kagańca.
Uwaga: gryzą!

Wersja do druku - plik pdf 61KB

brak linii?


Zaraz, zaraz… P jak co?
Jak Przebaczanie?
I może jeszcze Przepraszanie?
Cóż, cytując z klasyki polskiego kina romantycznego, NIGDY W ŻYCIU!
To już raczej P jak Podziękowanie…



Wypływa ostatnio ten temat gdzie się nie obejrzę. Już mi niemal z lodówki wygląda, za firanką się chowa,
zęby spod stołu szczerzy, brwi znacząco podnosi, oko puszcza, chrząka zniecierpliwiony, gdy właśnie myję zęby…
A to znak, że niechybnie najwyższa już pora się z nim zmierzyć.
Zatem dziś przekłuwamy wielki kolorowy balon z lukrem wypisanym hasłem:
Przepraszanie, Przebaczanie, Wybaczanie…

Szczególnie to ostatnie odkrycie Naprawiaczy Świata atakuje ostatnio zewsząd, niczym reklamy Coca-Coli w Wigilię. Warsztaty Radykalnego Wybaczania to chyba jedne z najbardziej ostatnimi laty modnych terapii, mające przynosić niebywałe skutki, nie tylko duchowe ale i zdrowotne.
Nie dość, że pozwalają rozpuścić, od zamierzchłych nieraz wcieleń, ropiejące nam w sercach drzazgi, urazy zamiatane latami pod dywan, gnijące gdzieś w piwnicach naszych dusz, poczucie wyrządzonej nam w dzieciństwie krzywdy (które zostawione same sobie, owszem, uwalniają się przecież w końcu same, ale już po niewczasie, bo w postaci tej czy innej fizycznej dolegliwości), to jeszcze serca nasze wówczas rosnąć mają, ku Niebiosom nas przybliżając, gdzie - już się niemal o Oświecenie dzięki temu ocierając - z Aniołami wódkę… to jest, chciałem powiedzieć, ambrozję popijamy.

Każde ‘wybacz’ i ‘przepraszam’, każde ‘przebaczam’ czy ‘żałuję’, są niby magiczne zaklęcia otwierające przed nami, dotąd niedostępny zwykłym śmiertelnikom, Sezam bogactw duchowych, a nieprzebranych. Oto pierwsza z brzegu próbka opisu owej czekającej na nas już niemalże za rogiem ulicy Wybaczenie Ziemi Obiecanej:

„Wyobraź sobie jak do twojego serca wkracza spokój,
a myśli o osobach, które Cię skrzywdziły nie wywołują już bólu i smutku...
Wyobraź sobie jak w Twoim sercu pojawia się miłość i radość,
a ludzie wokół wydają Ci się przyjaźni i pokojowo nastawieni...
Wyobraź sobie jak harmonijnie układasz relacje z rodziną i partnerem...
I jak lekko idziesz przez życie i cieszysz się każdym dniem,
jakby był niezwykłym darem,
kiedy w plecaku doświadczeń życiowych nie niesiesz balastu żalu i krzywdy...
Wyobraź sobie, że nareszcie możesz być sobą,
a demony przeszłości odeszły na zawsze...
Wyobraź sobie Siebie i Twoje marzenia jak kroczycie wreszcie ramię w ramię...”


Fajnie, nie? Mnie się bardzo podoba. Super. No ekstra po prostu. Aż się serce rwie do tego. Tyle, że to… Makyo.

A dla nieobeznanych z jakby ostatnio trochę bardziej poprawną politycznie terminologią Adamusa - gówienko ślicznie łopatką przyklepane i kwiatkami pachnącymi dla niepoznaki przykryte. Sposób sprytny wielce (napisałbym, że diabelski wręcz, ale nie ma co tu na Lucyfera winy zwalać, sami sobie dajemy świetnie z tworzeniem własnego piekiełka radę)
na to, by się - niczym alter ego Barona Mϋnchausena - jedynie głębiej w ontologiczną dwoistość rzeczywistości samemu wepchnąć, poklepując się przy tym z aprobatą po ramieniu, zachwycając się nad sobą, jakiż to też krok wielki uczyniliśmy właśnie, zarówno ku samemu Oświeceniu (kiedyś tam), ale też i ku życiu tu i teraz, w miłości do bliźniego swego…

A tymczasem nic z tego.
Oto kolejna Makyo-nasączona iluzja i zaproszenie do odwiecznego tańca z naszym ukochanym ludzkim ja,
naszym Ego słodkim, które przecież uwielbia czuć się takie uduchowione i wzniesione ponad przyziemne emocje zwykłych śmiertelników.

Już śpieszę z wyjaśnieniem, czemu tak bezczelnie tu bluźnię, na nerwach gram i świętości szargam, zanim mnie jasny grom z czyjegoś Nieba nie trafi i w popiół nie zamieni, bo wtedy już bym nic napisać nie zdołał… (chociaż pewnie i tak bym się niektórym, popiołem będąc, podstępnie w oczy sypnął i w ten choćby sposób ten raz ostatni zirytował, przekleństwo na usta przywołał i świętość ich uduchowioną zbrukał, skoro gryźć bym już ich więcej po łydkach nie mógł).

Otóż szarpię po nogawkach świętych dlatego, że wszystko, co w ten sposób osiągamy, gdy tak radośnie, z pieśnią
na ustach, krzywdy ciężkie nam jakoby niegdyś wyrządzone wybaczamy, to wzmacniamy swoje poczucie duchowej wyższości nad tymi, którzy - no mniej przecież od nas oświeceni - albo nie daj Boże tkwią jeszcze w krzywdzeniu innych, albo też przynajmniej nurzają się wciąż jeszcze z uwielbieniem w swym bólu od innych doznanym, w poczuciu kiedyś tam krzywd im wyrządzonych.

Dlaczego upieram się przy tym, niczym jakiś spirytualistyczny (nomen omen) pijak uwieszony płotu herezji,
że wybaczenie, choćby i najszczersze, najprawdziwsze, z największych głębin serca płynące, jest niczym rozrzucanie płatków róż na powierzchni szamba wpojonych nam ‘jedynie słusznych prawd’ i więżących nas w nich schematów?
Że jest niczym kręcenie się w kółko za własnym ogonem? Że jest niczym tropienie własnych na śniegu pozostawionych śladów, jak to się kiedyś przydarzyło mojemu Mistrzowi Wzniesionemu dzieciństwa, czyli Kubusiowi Puchatkowi, który skądinąd pierwszy uczył mnie, jak słodki życie może mieć smak (i to dosłownie, bo miodkowy), gdy się żyje dla samej radości istnienia?

Otóż dlatego, że w naszej cudownie w takiej chwili rozkwitającej świadomości, która właśnie wzięła kąpiel w zniewalająco świeżością pachnącej wodzie Wybaczenia - czując się przy tym niczym nowonarodzony Bóg, któremu udało się wreszcie wznieść ponad to wyniszczające nas zarówno duchowo jak i fizycznie poczucie wyrządzonych nam niegdyś nieprawości - utwierdza się jedynie jedno i to samo przekonanie, które wpędziło nas w to całe cuchnące bagno krzywd i bólu,
z którego smrodu i zapiekłej warstwy błota w naszym sercu dopiero co tak zapamiętale się wyszorowaliśmy.

Utwierdzamy się jedynie coraz bardziej w przekonaniu, że oto ktoś naprawdę wyrządził nam krzywdę, że oto ktoś zadał nam rzeczywisty ból, że przez kogoś tyle czasu naprawdę cierpieliśmy. No bo przecież skoro dopiero co z takim mozołem wspięliśmy się na szczyty cudownie nas oczyszczającego Wybaczenia, to ktoś musiał być za tę ropiejącą drzazgę w naszym sercu odpowiedzialny! Ktoś musiał ją w nie podle wbić!

I choć teraz - jak głęboko wierzymy - udało nam się wreszcie wznieść ponad to zadane nam przez innych cierpienie
i wzlecieć w niebiosa niczym feniks z popiołów, to w rzeczywistości u naszej kostki wciąż wisi gruby łańcuch,
na końcu którego tkwi ciężka, przykuwająca nas do ziemi kula z wyżartym naszym żalem napisem ‘Ofiara’.
Ofiara tego czy innego ‘Krzywdziciela’.

I nie da nam owa kula wzlecieć ponad mury naszego więzienia zapiekłych emocji tak długo, póki nie zrozumiemy, że… jej tam nie ma i nigdy nie było! Że naszym zadaniem nie jest bynajmniej się od niej uwalniać, wyłamując kłódkę wytrychem, tej czy innej, terapii Radykalnego Wybaczania, Przepraszania, czy jakiegoś tam jeszcze innego odczyniania czarów. Jedynym sposobem, by być wolnym od tych wyimaginowanych, iluzorycznych obciążeń, jest zdanie sobie sprawy, że ich tam nie ma. Nie ma. I nigdy nie było.
Dla tych, którzy obeznani są w alegoriach rodem z Matrixa: „Nie próbuj [przy pomocy umysłu] wygiąć łyżki.
To niemożliwe. Zamiast tego zdaj sobie sprawę z faktu, że żadnej łyżki nie ma. Że to tylko twój umysł się wygina.”

Tak, moi drodzy, żadnej łyżki nie ma. Nie ma więc czego wyginać.

Innymi słowy, żadna krzywda nie istnieje. I nigdy nie istniała. A więc nie ma za co przepraszać i nie ma czego wybaczać. Kropka.

Wszystko, czego doświadczamy w naszym życiu, jest naszą własną kreacją - od początku do końca. Inni ludzie, którzy pojawiają się wokół nas, są w nim jedynie aktorami, którym powierzyliśmy te czy inne role, a oni je zgodnie z naszym scenariuszem odgrywają.
Jeżeli wpisaliśmy sobie w scenariusz bycie Ofiarą, nasi duchowi bliscy zagrają w naszym filmie role bestialskich oprawców, bo o to ich właśnie poprosiliśmy - czy to już tu, na Ziemi, czy jeszcze przed kolejnym wcieleniem,
bo właśnie tego chcieliśmy tu doświadczyć…

Nie trzeba z resztą wierzyć w reinkarnację i w wybór scenariuszy wcieleń, aby dostrzec prawdziwą naturę każdego doświadczenia, jakie jest nam tu dane, a właściwie, jakie sami sobie fundujemy. Każde jedno uczy nas bowiem czegoś nowego - o świecie, o tworzeniu, o sobie samym.
Każde jedno doświadczenie uświadamia nam, jak chcemy a jak nie chcemy, by wyglądała nasza rzeczywistość,
nasz prywatny, osobisty, własnymi myślami zbudowany wszechświat. Innymi słowy, każde doświadczenie uczy nas,
jak być Bogiem-Stwórcą - dla siebie przede wszystkim, a potem i wszystkiego wokół siebie.

Każde nasze doświadczenie, choćby z pozoru najpaskudniejsze, jest tak naprawdę dla nas darem,
jest błogosławieństwem. Co więcej, sami się nim obdarowaliśmy. Inni grają jedynie rolę posłańca, Świętego Mikołaja, który je nam codziennie pod choinkę przynosi. A na dar można zareagować tylko w jeden sensowny sposób - docenić.

Docenić, a potem może też i podziękować. Po pierwsze sobie. Po drugie wszystkim tym, którzy pomogli nam się nim obdarować. Bez tego doświadczenia nasza świadomość nie byłaby tym, czym jest. Dzięki tym darom nasza dusza się bogaci - w wejrzenia, uświadomienia, perspektywy, kolory i smaki życia.
Dzięki tym darom moja świadomość rośnie, moja dusza doświadcza, Duch się poszerza. Rośnie. Rozkwita. Jestem.

I ja miałbym teraz to wszystko wybaczać? Tak piękny dar? Tylko komu? No bo jeżeli już, to chyba tylko sobie?

Albo mam oczekiwać, że inni będą mnie przepraszać za to, że pomogli mi doświadczyć tego, czego doświadczyć sam chciałem? Że tak pięknie odegrali swoje role? Że zrobili to z takim przekonaniem i oddaniem, że aż wydało się to nam
do bólu - i to dosłownie - realne?

Mam oto nosić odtąd w sercu przeświadczenie, że wspaniałomyślnie wybaczam tym wszystkim, którzy przyczynili się
do tego, że mogę stawać się coraz to bardziej świadomym Stwórcą swojej własnej rzeczywistości?

I może mam jeszcze odczuwać poczucie winy z tego powodu, że pomagam w ten sam sposób innym?
Że pomagam im tworzyć swój własny wszechświat? I jeszcze ich za to przepraszać?

Równie dobrze łyżka mogłaby mnie przepraszać, że mogę nią jeść zupę, a ja jej to wspaniałomyślnie wybaczyć…

Tak więc nikomu, niczego nie wybaczam.

I nikogo za nic nie przepraszam.

Ja wam wszystkim, aktorom w moim spektaklu, a także sobie samemu, dziękuję.

Dziękuję za wszystkie doświadczenia, które mogły być dzięki wam moim udziałem.
Dziękuję za to, że swoje role odegraliście z takim zaangażowaniem, że pozwoliło mi to zrozumieć, które z moich kreacji mi się podobają, a które nie i których już tworzyć więcej nie chcę.
Bez was nie mógłbym tego dokonać.
Tworzę.
Z radością.
Z ciekawością.
Z pomocą was wszystkich.

I za to dziękuję.



Acha… I nie ma za co.
Cała przyjemność po mojej stronie…


Angelwolf, 7 grudnia 2010


do góry